ecce monstrum biforme vorat omnes quos labirinthus implicat: infernum hic notat

środa, 29 lutego 2012

W CZASOWEJ NISZY...














Człowiek w człowieku umiera,
gdy zło czynione go nie boli...   >>>

poniedziałek, 27 lutego 2012

CIEPŁE SPRAWY...

(3 LATA TEMU)

Ferie i w zasadzie już po feriach.
Byłam z dziećmi u ciotki Joli na Banicy.
Wcześniej nie bardzo lubiłam tam jeździć,
bo czułam się jakoś nieswojo, ale teraz... ;)
Odkąd mamy wspólnego wroga jest inaczej.
Rodzinka nam się zintegrowała... ;)
W końcu sojuszników nigdy za wiele. :)
Wybraliśmy się tam wszyscy, bo i moja
mama i Kornelia, nawet Tomek spędził
kilka agroturystycznych dni z nami.
A i Szymon dołączył z rodziną.
Tak, że byliśmy tam pełną ekipą. :)
Zostawiliśmy tego oszołoma samego.
Nawet nie pytałam go o zgodę
na wyjazd dzieci ze mną.
Jeszcze czego... ;)
Dowiedział się o naszych planach
od Janka, kiedy sam chciał
z nim wyjechać do rodziny.
Na szczęście nie robił problemów,
natomiast przysłał mi SMS-a:

SZCZESLIWEJ DROGI I UDANEGO WYPOCZYNKU.
DAJ ZNAC, JAK TYLKO DOJEDZIECIE,
ZEBYM SIE NIE MARTWIL. KOCHAM WAS!

Oczywiście nie odpisałam mu... ;)
Nie chcę żadnego kontaktu z nim.
Któregoś dnia pozwoliłam tylko
Jankowi, żeby do niego zadzwonił,
bo bardzo chciał się pochwalić ojcu,
że uczy się jeździć na nartach.
Więc odpuściłam, bo syn nalegał.
U ciotki kiepsko jest z zasięgiem,
więc wymówka była gotowa, ale tam
na górce, niestety łapał sygnał,
więc zrobiłam wyjątek, niech ma.
A on, coś tam jeszcze do mnie czasem napisze,
ale widać, że moja asertywność zrobiła już swoje. :)

W międzyczasie okazało się, że Policja
złożyła wniosek do Sądu o ukaranie
nękacza za przysyłanie nam SMS-ów. :)
Po powrocie, zgodnie z pouczeniem
skorzystałam wraz z mamą i Kornelią
z przysługującego nam prawa i chórem
złożyłyśmy wnioski o przyznanie
statusu oskarżycieli posiłkowych.:)
W sprawie gróźb Szymona nic nie przyszło,
więc chyba podarował sobie to zażalenie. ;)
Co do niego samego zaś i znęcania,
Prokurator zamkęła właśnie śledztwo
i skierowała do Sądu akt oskarżenia... :)
Dostałam także odpis postanowienia
Sądu Rodzinnego w kwestii zabezpieczenia
praw małoletniego Janka; to w związku
z wpłynięciem wspomnianego aktu.
Tak więc myślę, że mimo trzymającej zimy,
powoli zaczyna mu się robić ciepło... ;)

No i jeszcze jedna sprawa.
Dostałam ostatnio maila od jego siostry,
która napisała do mnie w imieniu własnym,
ale i drugiej siostry i ich matki - mojej teściowej.
Muszę przyznać, że zaskoczył mnie ten list,
bo przyszedł jakoś tak zupełnie nieoczekiwanie.
Przez niego nie byłam w stanie na niczym się skupić,
dlatego musiałam odpisać od razu, by mieć to już z głowy.
Nie było to proste, ale chyba udało mi się sprytnie ominąć,
co bardziej niewygodne kwestie, a przy okazji przekazać im
dodatkową porcję odpowiednio dobranych informacji. :)
To tak, aby miały właściwy obraz całej sytuacji. ;)
Zajęło mi to trochę, bo maila od nich otrzymałam
koło północy, a swojego wysłałam po piątej rano... ;)
Ale myślę, że przedstawiłam wszystko jasno
i odwaliłam w ten sposób kawał dobrej roboty. :)

>>>

piątek, 24 lutego 2012

DZIEDZICTWO...














...z mlekiem matki
   wyssane...   >>>

wtorek, 21 lutego 2012

MAGICZNE SŁOWO...














Moja córka miała dziś imieniny.
Ona jest naprawdę i w każdym calu
małą damą i prawdziwą kobietą. ;)
Ciekawe, czy imię miało na to jakiś wpływ
 - ja w takie rzeczy raczej nie wierzę, ale kto wie ?
Imię Eleonora znaczy: "Bóg jest moim światłem".
To najbardziej magiczne imię, jakie znam.
Z wielu względów...
W ogóle lubię imiona z czytelnym
i pozytywnym znaczeniem.
Sama chciałabym mieć takie imię... :)
Nie lubię swojego...
Ale o tym może innym razem. ;)
W każdym razie uważam, że Eleonora
i Jan - "Bóg jest łaskawy" to najpiękniejsze
imiona na świecie; oprócz dobrego brzmienia
i imienników z charakterem, mają jeszcze
naprawdę piękne przesłanie... :)
Takie moje życzenie dla nich.

Niby imię to tylko słowo.
Ale jak powiedział Shippey (autor najlepszego
ze wszystkich jakie czytałam opracowań
o Tolkienie "Droga do śródziemia"):
"Słowo zawiera w sobie opowieść".
I myślę, że szczególnie dotyczy to słów,
które są imionami. Jakoś tak mimowolnie,
zajmując się imionami, podlegam chyba
różnym "przesądom" (albo obyczajom magicznym)
dotyczącym imion. Na przykład nigdy bym
nie dała dziecku czy komuś bliskiemu imienia,
które brzmi ładnie, ale znaczy coś okropnego.
A ludzie w ogóle nie zwracają na to uwagi.
Dla większości imię to tylko dźwięk
- a dla mnie raczej... zaklęcie. :)

Tak więc imiona, którymi się zajmuję,
są dla mnie czymś ważnym, są dla mnie
rzeczywistością alternatywną, widzialną
w wąskim okienku naszej wiedzy.
Taki równoległy świat idei,
który jest przekazywany częściowo
nieświadomie przez kolejne
pokolenia ludzi bez zahaczania o treść.
No bo, jak to możliwe, że w naszych imionach
przechowywane są elementy tradycji odległych
o wieki czy tysiąclecia i czasem są jedynym tropem
w jakąś odległą rzeczywistość mentalną...

Kiedyś wspomniałam o Tolkienie i jego książkach,
a zwłaszcza o tej najważniejszej - "Władcy pierścieni".
Kiedy czytałam to pierwszy raz, wiele lat temu,
było dla mnie czymś strasznym odkryć, że książka
się skończyła, i że nie jestem już w tamtym świecie.
To było bardzo intensywne uczucie i później wiele razy,
czytając ją wciąż na nowo, prawie każdego roku,
przeżywałam dokładnie to samo...
Myślę, że takie strony internetowe,
które rozwijają różne sprawy ze świata Tolkiena,
pozwalają załagodzić gorycz tej różnicy
- między realnym światem a tym,
w którym istnieją smoki, elfy, każdy kamień
i każde drzewo mają swoją ciekawą historię,
imiona mają znaczenie, wszystko ma znaczenie...

wtorek, 14 lutego 2012

WALENTYNKI...















Mój Janek kiedyś pracowicie produkował walentynkę
dla swojej dziewczyny i kilka dla ulubionych koleżanek,
i nurtowało go przy tym: "dlaczego my je mamy
obdarowywać a one nam nic nie dają ?"
Tłumaczyłam, jak umiałam, że w naszej kulturze
kiedyś rycerze uważali za zaszczyt uwielbiać damy
i nic nie oczekiwali w zamian... ;)
Na co Janek odrzekł, że teraz dziewczyny
już nie są zaszczytem, tylko przyzwyczajeniem.
Taki mały cholerny realista :)

A tak w ogóle, to nie lubię Walentynek
i uważam, że np. robienie w szkole apeli
z okazji święta miłości jest równie chore,
jak prowadzenie uczniów na rekolekcje
i pilnowanie, żeby się modlili lub spowiadali...
Ale być może w świecie, w którym wolna wola,
dokonywanie wyborów i ponoszenie konsekwencji
jest już raczej uważane za skansen, trzeba właśnie
ludziom mówić, że teraz mają się modlić,
a teraz mają kochać ? A raczej "kochać".
Akurat w tym dniu romantycznie.
Dlatego nie lubię Walentynek tak samo jak Sylwestra,
co nie zmienia faktu, że jednak dla niektórych,
powiedzmy, dziewczyn takie Walentynki to jedyna
szansa, żeby ich faceci się obudzili do jakiegoś
w miarę romantycznego zachowania...

Z świętem tym kojarzy mi się pewien niezapomniany
wykład, zorganizowany swego czasu w gimnazjalnej
czytelni, przez który był przesuwany apel walentynkowy.
Z tego co pamiętam, akcję przeprowadzała wówczas
Civitas Christiana, organizacja zbliżona do Akcji Katolickiej,
a wśród wykładowców była jedna z naszych lokalnych,
niezwykle utalentowanych i świętobliwych poetek... ;)
Utkwiło mi w pamięci jedno jej zdanie: "i to jest, drogie dzieci,
cała prawda o miłości między mężczyzną a kobietą".
Dało mi ono do myślenia, bo wykład prowadziła
starsza pani i w ogóle... a już nic nie mówię... ;)
Przypuszczam, że Civitas Christiana uznała Walentynki
za święto niemoralne i przyszła z pomocą... :)
Może i słusznie, kto tam wie... ;)  No bo...
chociaż św. Walenty to męczennik katolicki,
to z drugiej strony pierwowzorem Walentynek
były Luperkalia - dawne rzymskie święto płodności,
poświęcone Faunowi chroniącemu przed wilkami,
a przedstawianemu w postaci brodatego mężczyzny
...z koźlimi rogami i kopytami, któremu składano
krwawe ofiary..., nie wspominając o jego rozwiązłości... ;)
Zdecydowanie bardziej przypadają mi do gustu
te starożytne, mroczno-krwawe klimaty tego święta,
niż ich współczesny, polukrowany, mdły charakter... ;)
No i nazwa związana z wilkiem (lupus), też jest całkiem
sympatyczna, wskazując na pewne greckie korzenie
w wilczym święcie Lykajów (lykos), podczas którego,
według Platona, spożywano zmieszane mięso
zwierząt i ludzkie, a kto spożył to ostatnie
- przemieniał się w wilka... ;) Che, che, che...
Kiedyś było o wampirach, dziś zeszło na wilkołaki... ;)
Może nie będę kontynuować tego tematu,
bo przecież dzisiaj miało być o miłości... ;)
Ale przecież to też miłość, tyle że... mroczna... ;)

Wspomnę jeszcze tylko o tym, że moim ulubionym
wilkiem jest od pewnego czasu wilk stepowy.
To nie dlatego, abym miała być aż taką wielbicielką
literatury Hermanna Hessego, ale ze względu
na moją najlepszą przyjaciółkę Magdę.
To ona jest zdecydowaną fanką jego książki
pod tym właśnie tytułem, do tego stopnia,
że kiedyś utożsamiła się z jej głównym bohaterem,
przybierając sobie za nick - steppenwolf... ;)
Zrobiła to w połowie września 2008, kiedy zniknęła
w Tatrach i zaczęła odtąd, pod tym nowym imieniem
i z nowego konta pocztowego, prowadzić ze mną tajną
korespondencję mailową - chociaż to głównie ja pisałam
do niej - poświęconą mojej nowej... wielkiej miłości... ;)
Pewnie bała się, że pod nieobecność w domu,
jej mama, korzystająca z tego samego komputera,
mogłaby przypadkiem odebrać moje listy,
gdybym wysyłała je jak dotąd, na jej stary adres...
Ostrożności nigdy za wiele... ;) Sama od tamtego
czasu zmieniam adresy mailowe i numery telefonu.

sobota, 11 lutego 2012

COŚ STRASZNEGO...

(3 LATA TEMU)

Wczoraj dobijał się do nas.
Chciał widzieć się z dziećmi,
ale nic z tego... ;)
Byliśmy głusi na jego nawoływania,
nawet wyłączyliśmy telefon,
to znaczy - ja komórkę,
a mama odkładała słuchawkę
od stacjonarnego. :)
Zresztą nie pierwszy raz... ;)
Niech wie, kto tu rządzi! :)
Ale dzisiaj... ;)

Dzisiaj, to już było całkiem wesoło. :)
Zaczęło się od tego, że znów chciał
spotkać się z dziećmi... ;)
Janek postanowił być asertywny.
Zaszył się w pokoju babci i coś tam
sobie u niej oglądał i ani mu przyszło
na myśl nosa wyściubić... :)
Powoli widać, że nasza nauka nie idzie w las. ;)
Natomiast Lenka, choć niestety stęskniona
za nim, była dziś jednocześnie wyjątkowo
kapryśna, marudna i płaczliwa...
Pomyślałam więc, skoro chce, to niech
sobie idzie do niego, bo i tak pewnie
szybko wróci, będąc w takim nastroju... ;)
Przynajmniej jej ojciec, nie zarzuci mi później,
że się nie wywiązuję ze złożonych mu obietnic
przed Sądem na ostatniej rozprawie. :)
No i nie myliłam się, bo choć idąc do niego
chciała z niecierpliwości urwać klamkę,
czekając, aż przyniesiemy klucz,
by otworzyć dzielące nas od niego drzwi,
to zabawiła tam raptem, nie więcej,
niż pięć minut, na przemian śmiejąc się,
to znów płacząc, zupełnie bez powodu... ;)
Tak więc, wkrótce odprowadził ją przez próg
i coś tam mówił, że źle wychowujemy dzieci
i tym podobne pierdoły, a także chciał bym oddała
albumy ze zdjęciami, które pod jego nieobecność,
wyniosłam z mieszkania kilka dni temu.
A że nikt nie reagował na jego słowa,
przeszedł parę kroków na naszą stronę.
No i wtedy to dopiero się zaczęło... ;)
Kornelia z mamą od razu naskoczyły na niego,
nie przebierając przy tym w słowach... ;)
Słysząc to, wyszłam z łazienki i natychmiast
rzuciłam hasło, że dzwonię po Policję,
Pomysł ten bardzo spodobał się mojej mamusi,
w przeciwieństwie do Lenki, która wtenczas
podniosła donośny wrzask i lament,
aby nie dzwonić...
Próbowałam małą trochę uspokoić,
mówiąc, że nie zadzwonię po Policję,
ale i tak to zrobiłyśmy. :)
Moja mama uznała, że taka interwencja
to byłby bardzo przydatny dowód
do złożonego przez nią kilka dni temu
pozwu o eksmisję tego awanturnika... ;)
Pewnie jeszcze nie dostał go z Sądu
i na razie o niczym nie wie... ;)
No to się wkrótce chłop zdziwi... ;)

Niebawem po naszym telefonie pojawili się
u nas panowie policjanci, którym zdałyśmy
obszerną relację o tym, jak ten tyran, despota,
no i w ogóle bardzo niebezpieczny gość,
a właściwie to intruz, który ma założoną
Niebieską kartę i kilka spraw w Sądzie
- ciągle awanturuje się, a dziś po prostu...
zrobił coś strasznego..., bo przekroczył próg...
Policjanci próbowali wytłumaczyć mojej mamie,
że dopóki on tu mieszka i jest zameldowany w domu
pod tym adresem, to samo przejście przez próg
nie jest żadnym wykroczeniem, ani przestępstwem.
Po rozmowie z nami poszli na chwilę do niego,
ja zaś próbowałam pocieszyć mamę, która była
mało ukontentowana takim finałem, że przecież,
jakby nie patrzeć, ma już dowód dla Sądu
w postaci kolejnej interwencji Policji w domu. :)
A to już jest jeden krok bliżej, aby go wymeldować
stąd i pozbyć się, a wtedy niech tylko spróbuje
przekroczyć próg..., co ja mówię, niech tylko
ośmieli się postawić nogę na naszym podwórku,
na ziemi naszych przodków - jakby to ujęła

Kornelia czy Szymon - to dopiero zobaczy...

>>>

piątek, 10 lutego 2012

PUK! PUK! PUK!...

...czyli "walenie" w drzwi
a sztuka... olewania...?   >>>

czwartek, 9 lutego 2012

(NIE) MOJE ZASADY...












Chyba powinnam nosić plakietkę
z napisem "no future" :)
Miałam taką w liceum i prawie
nie rozstawałam się z nią. :)
Jeszcze na początku studiów
była przypięta do mojej kurtki.
Zdjęłam ją, kiedy poznałam
mojego przyszłego męża... ;)
Wówczas chciałam ją przekazać
jakiejś innej potrzebującej istocie,
na przykład Magdzie, bo sama
wcześniej też ją otrzymałam
od mojego ulubionego kuzyna Maćka. :)
To ten, którego szczególnie umiłowanym
aforyzmem są słowach francuskiego aktora
i reżysera Jacques'a Tati: "Optymizm jest zawsze
tylko efektem niedostatecznych informacji".  ;)
Trudno zaprzeczyć, miał facet rację... )
Cóż, wspomniana plakietka, siłą rzeczy,
pozostała ze mną, bo nieużywana,
gdzieś się zawieruszyła... :)
Może to i dobrze, bo myślę,
że teraz jest... jak znalazł... ;)
Przy okazji -  przed wakacjami 2009
sprawiłam sobie dwie czarne koszulki.
Jedną z białym napisem:  "NO FUTURE",
drugą zaś: "PORA ŻNIW"... ;)
Sprezentowałam też podobną Jankowi,
tyle że z tekstem: "MROK  MROK
KRWAWY LAMENT  MROK  MROK". ;)

Ale teraz, nie o tym chciałam,
tylko o czymś zupełnie innym.
Chociaż to się wszystko,
jakoś chyba wiąże ze sobą... ;)
Moje zasady, według których żyję...

Przede wszystkim nic nie muszę.
Jeżeli coś robię, to nie z przymusu,
bo jestem wolnym człowiekiem,
ale dlatego, bo chcę - albo uważam,
że powinnam, bo sama się na coś zgodziłam
i w związku z tym ponoszę konsekwencje.
Albo czegoś nie robię i również ponoszę
konsekwencje (oczywiście czasem można
ponarzekać, ale generalnie raczej
mam świadomość, że to co mam,
mam na własne życzenie).
I teraz już jest prosta droga:
motywacją są zasady.
Aha, nie musi być przy tym
wcale miło i wesoło, to co robię,
nie musi być wcale proste,
łatwe i przyjmne.
Ale skoro się czegoś podjęłam to
"dalej będę walcem jeździć".
W ramach tych zasad mieści się też
nie zmuszanie ludzi do niczego.
A jedynie uświadomienie tego,
że nic nie muszą, ale cokolwiek wybiorą,
powinni być świadomi konsekwencji.
A teraz jeszcze jedno.
Długo się zastanawiałam,
jak to jest z tą wolnością.
Czy można to pogodzić z zasadami,
które są wszak jakimś rygorem.
Ano myślę że można.
Jeżeli to są moje własne zasady,
nikt mnie do nich nie zmusza,
sama je na siebie biorę,
wszystko jedno - dekalog czy inna nazwa
(to się fachowo nazywa internalizacja zasad:)
i one są moje, są częścią mnie, (są mną ?),
gdy robię coś w sprzeczności z nimi,
to robię to w sprzeczności sama z sobą.

Napisałam kiedyś o tym coś takiego
(takie teoretyczne rozważania,
a nie autobiografia:)

Wolność
potrafi
sama siebie ograniczać
szukając norm
podległych
honorowi.
A jeśli nie chce
upojona
mocą własnej
niezależności,
przestaje być
wolnością

Cóż, może i często nie wiem, czego chcę,
ale na pewno wiem, czego nie chcę, chyba... ;)
Drugą kwestią jest to, że ja bardzo, a to bardzo
nie lubię tzw. sztucznego optymizmu.
Co mam na myśli mówiąc sztuczny optymizm?
To jest taki optymizm na pokaz,
pokazywanie innym w różnych sytuacjach
tylko jakichś piękniejszych argumentów
czy rozwiązań, wszystko jedno,
żeby innych nie dołować.
Mam wiele przykładów w swoim otoczeniu.
Kiedy dziecko ma nadwagę mówienie mu,
że wcale nie, zamiast - tak, trochę,
musisz uważać ze słodyczami,
być może wszystko będzie dobrze,
ale to zależy od Ciebie.
Mówienie: wszystko będzie cudownie,
kiedy się zupełnie w to nie wierzy.
Nie uważam, że rzeczywistość jest wspaniała,
przeciwnie, ale może mieć przebłyski piękna.
Warto robić swoje i nie przegapić tych przebłysków.
Czasem się zatrzymać i rozejrzeć.
Ale nie wmawiać sobie i innym,
że jest świetnie, kiedy nie jest
- bo ludzie trwając w chwiejącej się
nadziei czy nieprawdzie, dłużej tylko cierpią.
Generalnie więc myślę,
że bez złudzeń żyje się lepiej.

Moja mama nieraz mi
cytowała Wisławę Szymborską:
"a ty mnie oszukuj czule"
- jako przykład, że jak się kogoś kocha,
to nie prawda jest najważniejsza,
ale przyjemność drugiej osoby.
Jednak myślę, że nie.
I to co cytowałam, jest właśnie to,
co nazwałabym konsekwencją
"sztucznego optymizmu".
Myślę, że podstawą wszystkich
ważnych spraw między ludźmi
jest szacunek, nie da się bez tego
lubić albo kochać (ale można bez tego
sprawiać bardzo ładne pozory,
że się lubi albo kocha).

Tak więc nie zawsze trzeba mówić
bolesną prawdę w całej okazałości,
ale jednak nauczyć się w razie potrzeby
bronić swoich poglądów nawet w sytuacji,
gdy sprawią one przykrość bliskiej osobie
- bo jednak myślę, że wolałabym nie być
oszukiwana przez bliskie osoby,
nawet dla "mojego własnego dobra".

I jeszcze coś "śmiesznego"
(moje chore poczucie humoru:)
Kiedyś moja siostra mówiła mi,
że lubi żywe kolory.
Odpowiedziałam jej: "moim
ulubionym żywym kolorem
jest czarny" i po chwili
sama się z siebie śmiałam.
Bardzo żywy, naprawdę... :)

To takie moje teoretyczne
rozważania o życiu i zasadach. ;)
Nie raz, nie dwa, rozmawiałam
o tym z moim mężem, czy z Magdą.
Czasem mówię o tym z uczniami,
a kiedyś w mailach pisałam
z mrocznymi braćmi...,
zwłaszcza z Wojtkiem... ;)

-----------------------------------

Postscriptum


Siądź z tamtym mężczyzną twarzą w twarz
Kiedy mnie już nie będzie
Spalcie w kominie moje buty i płaszcz
Zróbcie sobie miejsce...

A mnie oszukuj mile
Uśmiechem, słowem, gestem
Dopóki  jestem,
Dopóki  jestem…

Dziel z tamtym mężczyzną chleb na pół
Kiedy mnie już nie będzie
Kupcie firanki, jakąś lampę i stół
Zróbcie sobie miejsce...

A mnie zabawiaj smutnie
Uśmiechem, słowem, gestem
Dopóki  jestem,
Dopóki  jestem…

Płyń z tamtym mężczyzną w górę rzek
Kiedy mnie już nie będzie
Znajdźcie polanę, smukłą sosnę i brzeg
Zróbcie sobie miejsce...

A mnie wspominaj wdzięcznie
Że mało tak się śniłem
A przecież byłem,
No, przecież byłem...

                                      Agnieszka Osiecka,
                                          Kiedy mnie już nie będzie

-----------------------------------


Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma...

                                 Wisława Szymborska,
                                         Kot w pustym mieszkaniu


              Non omnis moriar...

poniedziałek, 6 lutego 2012

DO RZECZY...

(3 LATA TEMU)

Od kilku dni czuję przypływ konstruktywizmu.
Ale jednocześnie cholera mnie bierze i szlag
mnie trafia, że on tam nadal jest, w mieszkaniu.
Nie tak miało przecież być, miał się szybko wynieść.
Nie musiałabym wtedy gnieść się w jednym pokoju
z dziećmi, miałabym swoją kuchnię i łazienkę...
No i co najważniejsze, byłyby dogodne warunki,
aby Piotr przychodził do mnie w różnym czasie... ;)
A tak, to wlecze się wszystko w nieskończoność...
Przecież nie zaproszę go do pokoju mojej mamy... :)
Dopóki ten oszołom tam jest, nigdy nie wiem
o jakiej porze wróci, a u mamy też nie bardzo,
bo stale ktoś się tam kręci, jak nie ona sama
to znów Tomek, który pojawia się i znika.
Tak więc, obecność tego uparciucha za ścianą
cholernie komplikuje mi moją rzeczywistość
i gdyby nie on, wszystko byłoby dużo łatwiejsze.
Dlatego, czasem tak bardzo brak mi cierpliwości,
bo ile mam czekać i ile mam kazać czekać Piotrowi...
I tak musimy piekielnie uważać, bo ludzie na wsi
różne rzeczy gadają, co wcale nie ułatwia mi życia.
Wiadomo, że zawsze da się coś wykombinować,
tylko że to taka partyzantka trochę, a ja bym chciała
inaczej, tak normalnie, bez dodatkowych atrakcji...
Od marzeń i planów do ich realizacji, niestety nie jest
prosta droga, ale żeby ją przejść muszę działać.
Skoro tak, to postanowiłam przejść do czynu,
do rzeczy, a właściwie po rzeczy... ;)

Kiedy był jeszcze w pracy wyniosłam z mieszkania,
to co uznałam za swoje lub moich dzieci, czyli poza
większością ubrań, przede wszystkim mnóstwo książek,
płyt i kaset, stary gramofon z kolekcją winyli oraz część
obrazów ze ścian i oprawione fotografie, te bez niego... ;)
Zabrałam też wszystkie rzeźby w korzeniu mojego
nieżyjącego już dziadka, stanowiące bardzo osobistą,
a zarazem oryginalną część prezentu, który otrzymaliśmy
od niego z okazji naszego ślubu, gdyż nas bardzo lubił... :)
Zresztą o samym dziadku, jego pasji, talencie i samych
rzeźbach, napisałam swego czasu wzruszający tekst
do jednego z regionalnych miesięczników... :)
Ale wracając do rzeczy..., oprócz reszty zabawek
wzięłam też wszystkie albumy z rodzinnymi zdjęciami... :)
Skoro córka wczoraj tak je przeżywała, to myślę...
że zdecydowanie lepiej im będzie u mnie... ;)
Na pocieszenie zostawiłam mu albumy
z naszymi fotografiami ślubnymi... ;)
Jak chce, może potraktować to, jako rekompensatę
za szczególnie bliskie mi rzeźby mojego dziadka... ;)
Poza tym uważam, że ma dość zdjęć w swoim
komputerze, których pewnie już nigdy nie odzyskam.
Myślę więc, że sprawiedliwie..., a nieobecni
przecież i tak głosu nie mają..., no nie...? ;)
Moja mama też skorzystała, bo kazała mi zabrać duży
komplet pozłacanych sztućców, za którym osobiście
co prawda wcale nie przepadam, ale zwykłam go
czasem jej pożyczać na szczególne okazje. :)
To też nasz prezent ślubny - tym razem
od mojej matki chrzestnej... ;)

Tak więc zrobiłam dziś w naszym dawnym mieszkaniu
rodzaj małej czystki, dzięki czemu on i dzieci - o ile,
rzecz jasna, pozwolę im do niego pójść - poczują się
tam mniej swojo, przez co chętniej będą do mnie wracały,
a i może w takim stanie rzeczy - szybciej się go pozbędę... ;)
Poza tym będę miała pewność, że mi niczego ważnego
już nie zabierze, gdyby któregoś pięknego dnia, jednak
postanowił się wynieść wraz ze swoimi gratami... ;)
Jestem pewna, że po powrocie z pracy przeżył szok
i dlatego biedak wezwał wieczorem Policję... ;)
Przyjechali, pogadali z nim chwilkę - bo do nas
nawet się nie pofatygowali - i pojechali sobie... :)
Z tego, co udało mi się podsłuchać, to powiedzieli mu,
że w tej sytuacji może zrobić spis rzeczy wartościowych,
które mu zawłaszczono czy skradziono i z wnioskiem
o ściganie osoby najbliższej złożyć w Komendzie... :)
Myślę, że jednak nie zdecyduje się na to,
bo chyba wciąż mnie jeszcze kocha... ;)

niedziela, 5 lutego 2012

JAK NALEŻY...

(3 LATA TEMU)

Byłam dzisiaj w Tarnowie.
Zawiozłam do Sądu pismo procesowe,
o którym wczoraj wspominałam... ;)   >>>
Ale wcześniej wstąpiłam do Sądu w Brzesku,
gdzie złożyłam pozew eksmisyjny mojej mamy.
Miałam go już parę dni temu przygotowany,
wedle wstępnych uwag mamusi, więc w sumie
niewiele było poprawek przed drukiem... ;)
Parę dopisków i wytłuszczeń, wedle jej życzeń... :)
Napisałam, że jej córeczka uciekła wraz z dziećmi
przed agresją swojego męża do mieszkania powódki,
która w następstwie tego, jako właścicielka lokalu
kilkakrotnie wzywała go do jego opuszczenia. :)
Niestety pozwany nadal tam zamieszkuje
wbrew woli właściciela domu, nie płaci rachunków
i narusza spokój domowy poprzez częste awantury
z krzykami, podglądanie i podsłuchiwanie domowników,
a ponadto głośno słucha muzyki, zakłócając ciszę... ;)
Mama prosiła mnie, abym zaznaczyła, że wycofała mu
umowę użyczenia z powodu agresji i..., che che che,
jawnej niewdzięczności wobec niej. :) Dobre... ;)
Przejawem tej ostatniej było wieloletnie prowokowanie
konfliktów, odmowa pomocy w różnych pracach, no i...
niegrzeczność w codziennych kontaktach osobistych... ;)
To i jeszcze parę innych jej głęboko skrywanych żali
do zięcia, złożyło się na nasze wspólne dzieło. :)
Mniejsza o prawdę, ważne żeby pozew był skuteczny! :)
Może dzięki temu pozbędziemy się współlokatora... ;)   >>>

Niedawno trochę obawiałam się, jak to będzie,
ale teraz czuję się znów silna, bo widzę,
że jednak wszystko idzie jak należy... :)
Wiem, że mam zewsząd wsparcie,
a w tym ostatnim dużo się mieści... ;)
Dlatego pozwoliłam dziś Lence pójść do ojca. :)
W końcu obiecałam przed Sądem, że nie będę
robiła utrudnień w ich kontaktach... ;)
Myślałam jednak, że jak wyniosłam stamtąd
już prawie wszystkie zabawki, to zaraz wróci.
No bo, cóż tam będzie robić tyle czasu z nim... ;)
A tu niespodzianka - nie dość, że spędziła tam
grubo ponad godzinę, to jeszcze wróciła cała
w skowronkach i przez dłuższy czas przeżywała,
opowiadając nam, jak to chciała, żeby jej tatuś
pokazał zdjęcia z rodzinnych albumów...
Tego już za wiele, muszę coś z tym zrobić...